Słowa, z których składa się samotność
Stoję w ciemnej kuchni ze szklanką gorącej herbaty w dłoni; oparta o kuchenny blat patrzę przez okno. Lubię te wieczory i te krótkie chwile, zanim ktoś wparuje do pomieszczenia zapalając światło — i nawet go po sobie nie zgasi, choć widzi, że mnie nie jest do niczego potrzebne. Czuję ogromną samotność. Prawdopodobnie nie znam jeszcze terminu agender, ale wiem, że jestem inna – także od moich przyjaciół, a co dopiero od ludzi, z którymi w tamtym domu żyję. Tego wieczora myślę o oswajaniu samotności, skoro jest ona inherentną częścią mnie. Tak jest lżej. Przynajmniej na jakiś czas.
Długo, kiedy myślę o sobie, myślę: kobieta, skoro biologicznie wszystko świadczy, że nią jestem. Skoro nie mam dysforii (chyba nie mam, dzisiejsza ja nie jest pewna, jak to do końca dla niej działa). Jednocześnie nie potrafię powiedzieć, co czyni mnie kobietą. To po prostu „fakt, [wstaw wzruszenie ramion tutaj]”, myślę. I, równocześnie: żadnej z cech, które się na mnie składają na mnie nie potrafię opisać jako inherentnie kobiecej. Jako ludzką, jak najbardziej, każdą z nich, ale nie: kobiecą.
„Problem” w tym, że choć to ono jest mną, nie widzę siebie przez moje ciało. Nie porzez jego kształt. Gdy patrzę w lustro widzę: mnie. Tylko tyle. To nie moje piersi, ani macica definiują kim jestem, tak samo jak nie definiuje tego moja niepełnosprawna noga. To, kim jestem definiuje mój umysł. A choć zaprzątają go mocno kwestie feminizmu, nie czuje się kobietą czy mężczyzną. Wie, że jest tylko jakością dodaną do dwóch brył tłuszczu, które znają kilka zabawnych sztuczek.
Nie myślę o tej nieprzystawalności dużo, ale kiedy myślę zostaję z poznawczą pustką. Co to znaczy być kobietą? Wpisywać się w stereotyp płci? Wyłamywać się z niego? Nie potrafię — choć próbuję — tego nijak poczuć. Aż kiedyś wracam tramwajem do mieszkania (już innego, bez ludzi, którzy nigdy nie byli moją rodziną) i myślę, że może jestem agender. Że po prostu istnieję poza płcią. Ta myśl przynosi mi ulgę. I pozwala posunąć się w moim rozumowaniu o krok dalej. Płeć zawsze była dla mnie czymś nieprawdziwym. Abstraktem, w żaden sposób niezakotwiczonym w rzeczywistości. Nie była czymś czym zamierzałam lub chciałam się przejmować (choć jako osoba świadoma wszechobecnego patrarchatu, niestety, muszę).
Od zawsze czuję się poza. Głęboko niewidzialna. Czasami to dobre poczucie — wygodne, dla mojej introwertyczności. Częściej jednak ciąży. Choć lubię to kim jestem i dobrze czuję się ze swoją aromantycznością, aseksualnością i agenderowością, trawi mnie też myśl, że te trzy słowa ujmują tę część mnie, przez którą tak łatwo się o mnie zapomina. W taki zwykły, codzienny sposób, gdy cisheteronorma i seksualizacja wskroś przenikają rzeczywistość i, także te jej aspekty, które pozornie nie mają nic wspólnego z seksem czy romansem. Jak wtedy, gdy stoję w szkolnym korytarzu, a ktoś praktycznie na mnie wchodzi. Gdy po egzaminie nikt nie pyta: Idziesz z nami na piwo? Kiedy mieszkam w mieście, w którym nie mieszka żadne z moich przyjaciół i przez cały ten czas nie odwiedzi mnie tu żadne z nich. Okruszki zbierające się pod opuszkami palców i drażniące skórę bardziej niż powinny.
Jesteśmy, jako gatunek, organizmami biologicznymi, które wmawiają sobie, że są czymś więcej, a jednocześnie wszystko w naszych społeczeństwach podporządkowane jest pociągającej za niewidzialne sznurki biologii. To tak jakby ludzkość, z pełną świadomością grawitacji, stanęła na rękach i upierała się, że jeśli puści ziemię: upadnie w niebo. Nie jest łatwo być tym, na kogo faktycznie nie działa grawitacja.
Poczucie samotności wraca. Dobrze jest mieć więcej słów, które pozwalają ją zrozumieć i osadzić we mnie. Nawet jeśli bywa, że te słowa ciążą. I że sama myśl o potencjalnym tłumaczeniu ich większej części ludzi, których spotykam każdego dnia, sprawia, że zaczyna brakować mi łyżek. Dobrze jest je mieć, choć utwierdzają mnie w przekonaniu, że moja samotność nigdy nie zniknie. I że, tak jak myślałam te kilka lat temu: mogę ją co najwyżej oswoić i do pewnego stopnia polubić.
Provided below is an automated translation of Ginny N.’s piece. This is for accessibility purposes only and is not meant to supplant the original version:
I am standing in a dark kitchen with a glass of hot tea in my hand; leaning on a kitchen counter, I look out the window. I like these evenings and those short moments before someone enters the room, turning on the light — and will not even turn of it, although they see that I do not needed it for anything. I feel huge loneliness. I probably do not know the term agender yet, but I know that I'm different — also from my friends, let alone the people I live with in that house. That evening I think about taming loneliness, since it is an inherent part of me. It is easier. At least for some time.
For a long time, when I think about myself, I think: a woman, since everything biologically proves that I am one. Since I do not have dysphoria (I probably do not have it, today I am not sure how it works for me). At the same time, I can not say what makes me a woman. It's just "a fact [put a shrug here]", I think. And, at the same time: I can not describe any of the features that make up me that I could also describe as inherently feminine. As human, yes of course, each of them, but not: feminine.
The "problem" is that although it is me, I do not see myself through my body. Not through its shape. When I look in the mirror I see: me. Just that. It's not my breasts or my uterus that define who I am, just as my disabled leg does not define it. My mind defines who I am. And although feminism is very intriguing to it, it does not feel like a woman or a man. It knows that it is only a quality added to two lumps of fat that can do some funny tricks.
I do not think about this incompatibility much, but when I do I'm left with cognitive emptiness. What does it mean to be a woman? Fitting into the gender stereotype? Break out of it? I can not — although I try — feel it at all. Until one day I am on a tram returning to my apartment (a different one, not that one with people who have never been my family) and I think maybe I am agender. That I simply exist outside of gender. This thought brings me relief. And it allows me to go a step further in my reasoning. Gender has always been something untrue for me. An abstract, in no way anchored in reality. It was not something that I intended or wanted to care about (though as a person aware of the omnipresent patriarchy, unfortunately, I have to).
I've always felt to be outside. Deeply invisible. Sometimes it's a good feeling - comfortable, for my introversion. More often, however, it is a burden. Although I like who I am and I feel good about my aromanticism, asexuality, and agenderism, I also think that these three words capture the part of me that makes it so easy to forget about me. In such an ordinary, everyday way, when cisheteronormativity and sexualization permeate reality and, also those aspects that seemingly have nothing to do with sex or romance. Like when I'm standing in the school corridor, and someone is practically stepping on me. When after the exam no one asks: Are you going with us for a beer? When I live in a city where none of my friends live, and none of them will visit me all this time. Crumbs that gather under the fingertips and irritate the skin more than they should.
We are, as a species, biological organisms that tell ourselves that they are something more, and at the same time everything in our societies is subordinated to the invisible strings of biology. It is as if humanity, with full consciousness of gravity, stands on its hands and insists that if it releases the earth, it will fall into the sky. It is not easy to be the one on whom gravity actually does not work.
The feeling of loneliness is coming back. It is good to have more words that allow to understand it and settle in me. Even if it happens that these words weigh on me. And that the mere thought of the potential explanation to most of the people I meet every day makes me lose my spoons. It is good to have those words, although they confirm my conviction that my loneliness will never disappear. And that, as I thought these few years ago: I can only tame it and like it only to a certain extent.